Ludzie nie czekają już na płyty. Rozmowa ze Zbyszkiem Muczyńskim – liderem Leniwca
O trudach bycia w trasie, europejskich festiwalach i nieprzemijającej pasji – dla Video Brothers Music ze Zbigniewem „Muchą” Muczyńskim rozmawia Dominik Kalwinicki (CoolturaTV).
Jesteście na scenie już 27 lat. Co jest źródłem waszego sukcesu i nieprzemijającej pasji?
Na pewno energia, my po prostu lubimy grać razem. Poza Leniwcem każdy z nas ma pracę i inne zajęcia. Mimo to, nadal mamy dla kogo grać. Były osoby w różnym wieku, które przyjeżdżały na koncerty czy kupowały płyty. Mamy świadomość, że nie jesteśmy topowym zespołem, ale nasza publika to nie jedynie rodzina i przyjaciele. Widać to na koncertach i po wyświetleniach w internecie. Fajne jest to, że starsi teraz przychodzą ze swoimi dziećmi i nowe pokolenie poznaje nasz zespół.
Jelenia Góra, 1994 r., powstaje zespół Leniwiec. Siedem lat później ukazuje się debiutancki krążek „Z tarczą lub na tarczy”. Jak wspominasz pierwsze lata działalności?
Mocne słuchanie muzy i totalny entuzjazm. Jeśli chodzi o punk, rock w tamtych latach, nie było łatwo z dostępnością, ale każdy kombinował, jak potrafił. Żyliśmy tym, wymienialiśmy się nagraniami i w końcu doprowadziło nas to do grania, gdzieś w piwnicy czy u mnie w garażu. Wtedy dopiero uczyliśmy się tego, granie w zespole to zupełnie inny temat. Trzeba się przestawić i to po prostu czuć. Nie brakowało nam nigdy motywacji. Pamiętam, że w tamtych latach potrafiliśmy grać 3-4 próby w tygodniu po 4 godziny, a i tak zawsze nam było mało. Staraliśmy się dzielić muzyką, dlatego też nasze próby garażowe były otwarte. To była fajna sprawa, bo bywało tak, że na próbę przychodziło 20-30 osób. Nasze początki miały miejsce chwilę po upadku komuny, a ja sam, zakładając Leniwca miałem 17 lat. Nie było łatwo, ale myślę, że jak człowiek naprawdę czegoś chce, to zawsze znajdzie czas, energię czy pieniądze.
A nazwa zespołu?
Nie jest jakaś głęboka i wyszukana. W tamtych czasach część zespołów związanych z punk rockiem starała się mieć jakieś zabawne nazwy. Zielone Żabki, Zbuntowany Kaloryfer, Pancerne Rowery – było tego naprawdę dużo. Chciałem żeby nazwa nie była jakoś specjalnie poważna, a bardziej luźna. Pomysł mi wpadł do głowy jak leżałem i nic nie robiłem, czyli od takiego zwykłego lenistwa. Serio, nie ma tu co rozkminiać. Zespół się musi nazywać, więc się nazywa!
Jak wyglądała praca przy pierwszej płycie?
Wszystkie teksty i muzykę napisałem sam. Aranż i ostateczny szlif to już zespół nadał. Na próbach stwierdziliśmy, że ilość przygotowanych kawałków nadaje się na płytę. Z jednej strony jest jakiś odzew na próbach, ludziom się teoretycznie podoba, jest wsparcie… ale z drugiej jest pytanie, czy ktokolwiek będzie chciał to wydać i czy ktoś poza miejscową załogą chciałby ją kupić i posłuchać. Nie było tak, że dookoła grało 50 zespołów. Bardzo chcieliśmy, ale nikt nie miał wiedzy jak tego dokonać. W jaki sposób tacy młodzi chłopcy z prowincji mają zrobić i wydać płytę? Podjęliśmy mimo wszystko decyzję, że to robimy i sami opłaciliśmy sobie studio, weszliśmy do niego i zrobiliśmy pierwszą płytę. W tym przypadku trochę nam to odradzano, bo wiązało się to ze sporym ryzykiem i niektórzy nie widzieli w tym większego sensu. Wiadomo, że pieniądze można wydać coś ważniejszego… Dla nas jednak ważna była muzyka i dalej jest. Nagrania zrobiliśmy w Polskim Radiu Wrocław, wysłaliśmy do jakichś czterech wydawców, którzy byli mniej więcej związani z tym gatunkiem i… okazało się, że każdy z nich chciał nas wydać. To było dla nas zaskoczenie, a przede wszystkim potwierdzenie tego, że ta muza ma jakąś wartość.
Po pierwszym albumie zagraliście na Przystanku Woodstock. Jak wspominasz ten koncert?
Jurek Owsiak zadzwonił i dostaliśmy zaproszenie. Wtedy zdawało się nam, że za moment to wszystko nabierze jeszcze większego rozpędu. Wiesz, jakieś radio i telewizja dodatkowo. Prawda jest jednak taka, że faktycznie Leniwiec się rozwijał, fanów przybywało, graliśmy więcej i lepiej, ale nigdy nie doświadczyliśmy tzw. złotego strzału. Nie było numeru, który stałby się hitem i był katowany w radiu. W muzyce nie brakuje artystów czy zespołów jednego przeboju, co może rodzić wewnętrzne konflikty. Jak ktoś jest przez chwilę na szczycie, a potem z niego spada to niełatwo jest mu się z tym pogodzić. My jesteśmy zadowoleni z tego, co mamy. Utrzymujemy poziom, ale też cały czas się rozwijamy. Zresztą, to nie jest tak, że nie mamy bardziej znanych kawałków. Posiadamy w repertuarze utwory, które w samym internecie wykręciły parę milionów odsłon. To fantastyczne uczucie. Wracając do woodstockowego debiutu, to olbrzymie przeżycie. Myślę, że nawet dla topowego zespołu, taka scena i publika to coś dużego. Leniwiec był wtedy dopiero na początku. Owszem, graliśmy trochę koncertów w klubach, ale skala Woodstocku była powalająca. Sto osób w klubie, a 100 tys. robi nieprawdopodobną różnicę. Sama scena jest tak ogromna, że do najbliższego kolegi z zespołu masz 10 czy 15 metrów. A jesteś przyzwyczajony do tego, że czasem podczas koncertu zderzysz się z kimś wiosłem. Liczna publika, gwiazdy, które również grają na tej samej scenie. To wszystko złożyło się na nieprawdopodobny stres. Po wejściu na scenę i zagraniu najlepiej jak potrafię, w głowie miałem wrażenie, jakby ten koncert trwał minutę. Przeleciało to momentalnie.
Rodzina, praca i muzyka. Wszystko wymaga czasu i poświęcenia, a przecież doba ma tylko 24 godziny.
Trzeba to lubić, może nawet trzeba być w tym zakochanym. Nie mieszkamy w środku Polski. Jak wyjeżdżamy na koncert z Jeleniej Góry, to przeważnie musimy liczyć średnio 200-400 km drogi na koncert w jedną stronę. Jeździmy z przyczepą, więc jeździmy wolno. Jak bardzo późno, to trzeba spać w hotelu. Łącząc to wszystko, nagle się okazuje, że z godziny grania, robią się dwa dni w trasie. Także tak to wygląda od zaplecza, ale ja się nie skarżę. Ja to uwielbiam! Bycie w trasie na pewno jest w mojej krwi, jak i całego zespołu. To ważne, trzeba to lubić. Bo jeśli ktoś nawet kocha muzykę, a tego nie lubi, to zespół bardzo szybko go zmęczy. Będzie na trasie marudził, pojawi się frustracja i będzie przeszkadzać innym. Bycie w trasie poza domem, z często też jakimiś niewygodami, może okazać się dla kogoś barierą. Zwłaszcza na początku swojej przygody. Kiedyś trzeba było się sporo nagimnastykować, aby dotrzeć do szerszej publiki. Atmosfera i chemia w trasie są kluczowe, bez nich nie ma pełnej radości z gry.
Nie tylko polskie, ale też zagraniczne festiwale. Graliście podczas Punk am Ring w Niemczech, Antifest w Czechach, a także na fińskim festiwalu Puntalla. Jak oceniasz klimat tych imprez?
Sam fakt, że jesteśmy zapraszani na tego typu festiwale, niejako w roli reprezentanta Polski, jest super. Zwróć uwagę na to, że przecież nie mamy żadnego numeru po angielsku, niemiecku czy czesku, a i tak jesteśmy stale zapraszani. Ok, może nie grają tam jakieś legendarne zespoły, ale przyjeżdżają grupy z całego świata i wśród nich jest Leniwiec. Dla mnie to naprawdę wielka rzecz. Wiesz, często słyszy się, że jakiś zespół z Polski jedzie gdzieś na Wyspy, czy do Stanów i gra tam koncerty. Ok, ale zazwyczaj grają tam dla polonii. My jedziemy i gramy w miejscach, gdzie nie ma Polaków, tylko po prostu są fani takiego gatunku, takiej muzyki. Na festiwalu w Puntalli jest publiczność z Meksyku, z Australii, generalnie z całego świata. Jest tam fantastyczny klimat, bo nieważne, skąd ktoś przyjechał, to w tym samym celu i z tą samą pasją do muzyki.
Który z festiwali zapadł ci szczególnie w pamięci?
Gdybym miał wymienić jeden koncert, festiwal czy scenę, na pewno wybrałbym Woodstock. Szerzej to pewnie właśnie Puntalla. Mamy stamtąd wiele super wspomnień. Pamiętam, że kiedyś zwróciłem uwagę na to, że wielu fanów przyszło tam z kanistrami i i było ich coraz więcej. Mieli te kanistry jednolitrowe, dwulitrowe, pięciolitrowe. Szła jakaś para z kanistrem, potem jakichś dwóch chłopaków z kanistrem. Cały czas zastanawialiśmy się, o co z tym chodzi. Dlaczego tylu ludzi przychodzi na koncerty z kanistrami. Zapytaliśmy w końcu organizatorów. Okazało się, że Finowie przywożą np. pięć litrów wódki i trzymają ją sobie w plastikowym kanistrze. Cały czas mają to pod ręką i noszą ze sobą. Taka moda się tam z tego zrobiła. No i ta moda, jak się można domyślić, kończyła się różnie. Wiesz, parę litrów wódki na trzy dni festiwalu, to nie jest mało. Nie powiem, Czesi potrafią wypić, Polacy potrafią wypić, ale tutaj Finowie przebili wszystkich.
Zdarzały się przykre sytuacje?
Nie bardzo. Naprawdę, przez tyle lat grania nie pamiętam, aby wydarzyło się coś bardzo złego. Zdarzały się jakieś wpadki czy niewypały, ale niespecjalnie poważne. Wiesz, problemy zazwyczaj wynikały z tego, że coś było nie tak z dźwiękiem na scenie lub organizator położył nam trochę koncert, bo miało być więcej ludzi i nie zadbał przykładowo o promocję eventu. Zdarzało się, ale rzadko. Pamiętam jeszcze sytuację po koncercie, kiedy to jechaliśmy do miejsca naszego noclegu, a tam cisza. Nic nie ma, nikt nic nie wie, tylko pies pilnuje i wszystko zamknięte. A wiesz, problem jest taki, że jesteś daleko poza domem, jest późna noc, a to miejsce to była jedyna opcja noclegowa, bo grało się w małym mieście. Trzeba było kombinować. Dwóch naszych muzyków przeskoczyło przez płot, żeby w szybę zapukać, to pies ich napadł. Teraz się z tego śmiejemy, ale wtedy niekoniecznie.
Punk to tylko jeden z kolorów waszej muzycznej palety. Gracie przecież jeszcze rocka, reggae, ska czy folk.
My tej muzyki po prostu słuchamy. Lubimy te gatunki i klimaty. Nigdy nie zastanawiamy się nad tym, czy grając punk lub rock, powinniśmy próbować też grać reggae lub ska? Chcemy, to gramy. Zdaję sobie sprawę, że wiele zespołów chce mieć wyrobiony styl i być z nim kojarzonym. Jest to w porządku. Leniwiec kombinuje różnie. Jeśli chcemy zagrać kawałek punkowy, zagramy kawałek punkowy, jeśli chcemy zagrać reggae, zagramy reggae. Kompletnie się nie ograniczamy. Słuchamy tego i to też chcemy grać.
Wisienką na torcie różnorodności jest z pewnością płyta z utworami Edwarda Stachury.
Tak, to prawda. Choć i ta płyta ma historię dosyć prostą. U nas, w Jeleniej Górze i okolicach, były cztery festiwale poezji śpiewanej. Jak byliśmy dosyć młodzi, nie było w zasięgu ręki innych festiwali. A wiesz, jak to młodzi, braliśmy co jest. Nie znałem wcześniej za bardzo tego zjawiska, ale dzięki temu poznałem, doświadczyłem i bardzo polubiłem. Po latach, będąc w trasie i rozmawiając, doszliśmy do tego, że tak naprawdę każdy z nas w zespole lubi poezję śpiewaną i też w dużej mierze z tego samego powodu co ja. Gdzieś ten nasz region górski jest z poezją śpiewaną związany. Dogadaliśmy się, że chcemy robić płytę punk rock z poezją śpiewaną. W dosłownie kilka minut ustaliliśmy, że będziemy grać do utworów Edwarda Stachury. Dogadaliśmy sprawy papierkowe i poszło. Mieliśmy obawy i to z wielu powodów. Nie wiedzieliśmy, jak zareagują nasi fani. Nie wiedzieliśmy, jak zareagują fani samego Edwarda Stachury na kontrast muzyczny, który przygotowaliśmy. Nie wiedzieliśmy też, czy komukolwiek będzie to potrzebne i czy kogoś to zainteresuje. Mimo wszystko zrobiliśmy to i nie ma czego żałować. Odzew był super z każdej strony, choć niektórych naszych fanów to zaskoczyło. Raz na koncercie jeszcze przed premierą zapowiedziałem, że teraz będzie kawałek do tekstu Edwarda Stachury, a dziewczyna z pierwszego rzędu krzyknęła: „Chyba Stachurskiego!”. Wtedy już wiedziałem, że to dobra decyzja. Że jest dla kogo to zrobić i komu przedstawić twórczość Edwarda Stachury oraz naszą interpretację.
Posiadacie bezsprzecznie różnorodny repertuar, jak i kontrastujący. Czy proces komponowania zmienia się równolegle?
W tworzeniu warstwy muzycznej raczej nie ma różnicy. Zawsze staramy się wykonać jak najlepiej robotę. Różnicy szukałbym w tekstach i podejściu do pisania. Pisałem mając 17 lat, a teraz mam 44. Teksty się zmieniały, bo zmieniało się spojrzenie i rozumienie świata. Wiesz, my nie udajemy, że nadal jesteśmy nastolatkami. Po latach dochodzisz do innych wniosków i podejście do wielu spraw się zmienia. Chcemy to przekazać w tekstach, że przecież wszyscy się zmieniamy. Fani, którzy z nami dorastali i dojrzewali to rozumieją. Jest mniejsza grupa, która uważa, że tylko dwie pierwsze płyty Leniwca akceptuje. Tylko muzyka buntu itp. Dobrze to wspominamy i nie wyrzekamy się tego okresu. Teraz poszliśmy dalej i chcemy być szczerzy w tym, co robimy. To nie jest muzyka pisana na zamówienie. Obecne teksty i muza są odzwierciedleniem tego, czym żyjemy, jakie towarzyszą nam emocje i jacy jesteśmy. Jeśli ktoś uważa, że gramy łagodniej niż kiedyś, pewnie łagodniejszej muzyki słuchamy.
Planujecie wydać kolejną płytę?
Oj, powiem ci, że ostatnio podjęliśmy dosyć ważną decyzję. Ludzie nie czekają już na płyty. Można zaklinać rzeczywistość, ale taka jest prawda. Ludzie czekają na nowe piosenki, które możesz sobie odpalić na Spotify, YouTube lub na innych serwisach, bo tam się teraz słucha muzy. Zauważyliśmy, że ludzie często interesują się jednym lub dwoma singlami, a niekoniecznie całą płytą. Przykładowo, jakiś kawałek na YouTube zrobi 2 mln wyświetleń, a płyt się sprzeda 2,5 tys. egzemplarzy. Czy to znaczy, że pozostałe utwory na płycie są bezwartościowe? Oczywiście, że nie. Ale można dojść do wniosku, że po prostu ludzie nie chcą płyt. Będziemy nagrywać po jednej piosence, powiedzmy raz na 3-4 miesiące i jak się trochę tego nazbiera, to może wydamy wtedy na płycie. Po prostu bez ciśnienia. Bardziej konkretne numery, a płyta przy okazji.
Muzyka to nie jedyna twoja pasja. Czy capoeira to dla ciebie bardziej sztuka walki czy taniec?
Zdecydowanie sztuka walki. Te płynne ruchy czy uniki mogą sugerować komuś, kto nie patrzy na to analitycznie, że jest to forma tańca. Jednak ja wykonując kopnięcie, celuję w głowę. Jeżeli przeciwnik nie zrobi uniku, ja w tę głowę trafię. Tak samo i ja muszę wykonywać uniki. Uniki i płynność są kluczowe, bo w capoeirze nie masz podziału na wagę, nie masz podziału na płeć. Tu każdy może walczyć z każdym i jedyną obroną, która może dać wyrównany wymiar takiego pojedynku, są właśnie uniki. Nie przyjmuje się ciosów na gardę czy ciało, jak w innych sztukach walki. Ludzie często zastanawiają się, czy taki styl pozwoliłby na wygrywanie jakichś ulicznych pojedynków. Nie wiedzą jednak, że lata temu w Brazylii, capoeira była zakazana, ponieważ była wykorzystywana przez tamtejsze gangi. Z tą wiedzą można się raczej odpowiedzi domyślić.
Jak narodziła się ta brazylijska pasja?
Capoeirę po raz pierwszy zobaczyłem na przystanku Woodstock. To było zakochanie się od pierwszego wejrzenia. Co bardzo ważne, moja córka miała podobnie. Od lat wspólnie trenujemy i poświęcamy się tej pasji. Przez lata nie mieliśmy żadnego nauczyciela ani trenera. Sami staraliśmy się trenować, uczyć się i szlifować umiejętności. Co jakiś czas później jeździliśmy tylko na obozy, gdzie spotykaliśmy innych miłośników capoeiry. Po latach treningów dostaliśmy zgodę od naszej grupy, abyśmy mogli prowadzić treningi w naszej okolicy.
Jak odnajdujesz się w roli trenera?
Nie ukrywam, że jako zawodnik trochę odstaję umiejętnościami od innych trenerów, jestem po prostu słabszy. Posiadam za to doświadczenie z innych sportów, też ze sceny, gdzie przemawia się do publiki. Jest parę elementów, które pomagają mi prowadzić te zajęcia. Przede wszystkim zaangażowanie i pomocy mojej córki, która, tak na marginesie, jest dużo lepsza ode mnie! Razem prowadzimy tę sekcję.
Udało ci się kiedyś połączyć obie pasje?
Capoeira sama w sobie ma dużo związku z muzyką. Na naszych dwóch koncertach na Przystanku Woodstock zaprosiliśmy osoby, które organizują rody (wym. hody), czyli takie kręgi, w których się gra, bo w capoeirze mówi się o grze, a nie o walce. Dzięki temu na naszej scenie, w trakcie naszych piosenek odbył się pokaz capoeiry. Myślę, że w Polsce nigdy nie było pokazu capoeiry dla porównywalnej publiczności.
Z czego jesteś najbardziej dumny?
Ciągły rozwój, pasja i stawianie kolejnych kroków. Tyle lat na scenie, a wciąż myślę, że mamy w sobie ten sam ogień. Fani wciąż z nami są, przybywają nowi. Nie mieliśmy momentu zwątpienia, zrezygnowania. Nie było chwil, w których czuliśmy jakieś wypalenie. Być może źródłem sukcesu jest też to, że nigdy nie musieliśmy tego robić. Zawsze po prostu chcieliśmy i wciąż chcemy. Nie zamierzamy przestawać i chcemy grać dalej.
Bardzo dziękuję ci za rozmowę!
Dzięki!
ZBYSZEK MUCZYŃSKI
(ur. 14.03.1977 w Jeleniej Górze)
Wokalista, gitarzysta, autor tekstów i muzyki. Związany na stałe z Leniwcem od początku, czyli 1994 roku.
Wykształcenie
Studia wyższe – Nauki społeczne (w Niemczech) oraz Ekonomia (w Polsce).
Ulubione zespoły i wykonawcy
The Interrupters, Sex Pistols, KSU
Ulubione filmy / seriale
Czarnobyl (serial) i Dangal
Hobby (poza muzyką)
Capoeira, turystyka, góry, książki i historia.