„Za zdemolowany hotel musisz zapłacić sam”. Rozmowa z Pawłem Ostrowskim – The Sixpounder
O początkach zespołu, gustach muzycznych, radach dla kolegów z branży, balansie między życiem prywatnym, zawodowym a działalnością rockową oraz… z kim nie zagrałby na jednej scenie? – dla Video Brothers Music rozmawiał Jacek Stasiak (Music Insider).
Tworzymy encyklopedię polskiego rocka. Jaka powinna być definicja hasła „The Sixpounder”?
The Sixpounder to nazwa, która oddaje nasz stosunek do muzyki i charakteryzuje naszą ekspresję. W haśle powinna być wyliczanka różnego rodzaju słów, takich jak: ogień, czad, petarda, wybuch oraz można by dodać jedno niecenzuralne słowo, rozpoczynające się od „rozpie….” i pozwól, że nie dokończę. Wszystko, co jest mocne, wyraziste, kolorowe i melodyjne. Unikałbym odniesień do mroku oraz zła. Sporo w naszej krwi płynie rock’n’rolla.
A w rozwinięciu definicji byłoby: patrz zespół „Five Finger Death Punch”?
Muszę przyznać, że takie porównanie jest bardzo nobilitujące dla mnie, bo bardzo lubię ten zespół. Na początku nie byłem im aż tak przychylny, ale coraz bardziej doceniam. „Five Finger Death Punch” w bardzo krótkim czasie zrobili oszałamiającą karierę. W Polsce spora część fanów metalu zna ten zespól, ale na pewno nie każdy ich lubi. Mam wrażenie, że na nasze „standardy” czasami są być wyraziści, zbyt kolorowi w tym wszystkim. W mojej ocenie w Polsce, jak i w Europie, bardziej preferuje się bardziej „szorstki” na metal, nie tak cukierkowy, jak wspomniany wcześniej FFDP. Jednak do mnie oni przemawiają, tworzą bardzo dobry sound czy produkcje – za sprawą Kevina Churko, którego jestem wielkim fanem i sam czuję muzykę w podobny sposób. Bywają na pewno osoby, które tę produkcję uważają za minus w kontekście ich twórczości. Twierdzą, że to wszystko jest zbyt przerysowane oraz plastikowe. Jeśli tutaj miałbym podać definicję Five Finger Death Punch, to powiedziałbym: mieszanka Monster Trucka z Hulkiem, czyli Stany Zjednoczone w pigułce.
W notatce encyklopedycznej nie może zabraknąć również informacji o genezie The Sixpounder. Zatem, jakie były Wasze początki?
Z pozoru bardzo łatwe pytanie, jednak nie mogę na nie w oczywisty sposób odpowiedzieć. Nigdy nie przykładaliśmy uwagi do dat i nie mogę teraz podać jednej, którą będzie się uważać za początek The Sixpounder. Pomysł na zespół narodził się w mojej głowie i postanowiłem szukać pocztą pantoflową wokalisty, tak trafiłem na Filipa Sałapę, to mógł być rok 2005, ale prawdopodobnie to nie była ta data. Nie mieliśmy planu, że tworzymy zespół, który ma podbić świat. Był czas tarć, poznawania się, jednak nasze preferencje muzyczne były bardzo spójne, więc i tworzenie materiału odbywało się naturalnie. Sporo utworów powstało jeszcze przed uformowaniem się ostatecznego składu.
W jaki sposób przebiegał proces tworzenia stałego składu The Sixpounder?
Wysyłałem nasze demówki wszędzie, na przeróżne fora, przez co wiele osób kojarzy nas do dzisiaj dzięki temu. Na początku przewinęło się trochę osób przez skład, aż w końcu trafiliśmy Michała Woźniaka (gitarzystę, który już z nami nie gra), po którym od razu było widać, że serce do tematu miał podobne jak my, więc zaczęliśmy działać. Bardzo szybko dołączyli Jarek Grzeszczyk i Artur Konarski. W ten sposób skład był kompletny. Nazwa „The Sixpounder” pojawiła się pierwszy raz w okolicach 2008 roku i wtedy poczuliśmy, że razem możemy zrobić coś więcej. Wtedy też spadł pierwszy cios na grupę, ponieważ Filip odszedł z zespołu i postanowił pracować w Norwegii. Wszystko stanęło pod znakiem zapytania, w tym trudnym czasie mieliśmy chyba ośmiu wokalistów. Z szacunkiem dla tych chłopaków, ale niestety żaden z nich nie pasował do nas jak Filip. Po roku udało mi się jednak przekonać Filipa, aby ponownie dołączył do zespołu, przyjechał do Polski i mogliśmy powrócić na odpowiednie tory. Zgodził się.
Jakich rad udzieliłbyś młodym zespołom, stojącym na początku kariery? W jaki sposób powinni zbudować solidny skład?
Sprawdzonego przepisu czy patentu na to nie ma. Każdy przypadek należy rozpatrywać jednostkowo. Jestem świadomy tego, że teraz trudniej jest coś takiego zrobić, ponieważ ludzie się od siebie separują, uciekają w social media. Przy początkach The Sixpounder na pewno pomogło to, że spędzaliśmy wspólnie czas i to dawało nam radość. Dla nas to nie był tylko zespół, ale ekipa przyjaciół. To był czas, w którym mogliśmy się dotrzeć i poznać jako ludzie. Najważniejsze było to, by wspólnie nauczyć się życia i razem funkcjonować. Na początku budowania zespołu ważne jest, by ze sobą rozmawiać, cały czas musi być dialog. Zaczynając grać, musicie ustalić swoje priorytety oraz powody, dla których gracie, mieć wspólne cele. Tworząc grupę może się zdarzyć, że jeden z was chce grać dla pieniędzy, drugi dla dziewczyn, trzeci, by napić się piwa, a kolejny, by zrobić sobie zdjęcia na Insta. Odnosząc to do życia, wygląda to mniej więcej tak, jakbyś przyszedł do teściów na obiad i pada sakramentalne pytanie: „Kiedy dziecko?”. Ona odpowiada, że wkrótce, a Ty się orientujesz, że nie chcesz mieć dzieci. Chociaż na początku jest dobrze, z czasem to się rozjedzie.
Z jednej strony aktywne życie koncertowe, z drugiej natomiast życie prywatne. Jak złapać odpowiedni balans?
Najłatwiej osiągnąć balans, jeśli planujesz swoją przyszłość. Określasz schemat pracy, listę zadań, które musisz wykonać w danym dniu, tygodniu, czy nawet miesiącu, by osiągnąć swój cel. Życie jest krótkie, więc uporządkowany kalendarz pozwala na to, by później nie żałować, że się czegoś nie zrobiło.
Gdzie w tym planowaniu jest „Sex, Drugs & Rock’n’Roll”?
Muzyka metalowa czy rockowa ma w sobie pierwiastek szaleństwa. Jednak wszystko musi być w granicach rozsądku. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy za zdemolowany hotel musisz zapłacić sam, a nie twoja wytwórnia. Grupy o statusie podobnym do The Sixpounder, bardzo często wszystko organizują same, musimy myśleć o zespole jak o swoim miejscu pracy. Trudno zatem wyobrazić sobie sytuację, że po koncercie wszyscy jesteśmy pijani, nie wiemy, co się dzieje, bo skończyłoby się to tak, że zagralibyśmy parę koncertów i poszlibyśmy siedzieć za spowodowanie wypadku po pijanemu, albo już więcej nikt by nas nie zaprosił. Siłą rzeczy musisz być bardzo rozważny. Polskie zespoły najczęściej grają w systemie czwartek, piątek, sobota, niedziela i trudno sobie wyobrazić sytuację, że musisz w poniedziałek wrócić do normalnego życia, a nie jesteś w stanie. Nie możesz sobie na to pozwolić, bo zawalisz inne rzeczy. Ogólnie w świecie, więc i w wśród kapel, jest zauważalna tendencja zdrowego trybu życia, większej rozwagi, kładą nacisk, by obudzić się rano wyspanym, bo to przynosi efekt. Lepiej zagrasz koncert, gdy jesteś trzeźwy niż na bani. Doceniamy osoby, które przyszły na nasz koncert, zakupiły bilet i poświęciły swój czas, dlatego chcemy dać im z siebie wszystko w jak najlepszej jakości. To nasze podejście.
Nie wierzę w to, że nic nie wydarzyło się po koncercie…
Oczywiście było kilka takich sytuacji, jak zepsute busy, zatrzymania na granicy, awarie sprzętu. W sumie to mamy jeden zakaz wstępu do hotelu (śmiech), ale niech to pozostanie tajemnicą. Pierwsze 3-4 lata były szalone, szybko jednak wróciliśmy do normalności, bo chcieliśmy przejść na szczebel wyżej. Tutaj mogę przytoczyć historię, że kiedy mieliśmy swoją pierwszą sesję wokalną, zarezerwowaliśmy oczywiście studio, czekałem z producentem na Filipa, by dograł swoje wokale, a on dzwoni do mnie spóźniony dwie godziny, że właśnie wstał, bo wczoraj zabalował i ledwo żyje. Przyjechał jeszcze bardziej spóźniony, jeszcze pijany i nie był w stanie nagrywać. Poprosił nas, żebyśmy sobie włączyli jakiś film, a on się zdrzemnie i wytrzeźwieje. Teraz takie sytuacje się nie zdarzają i jesteśmy profesjonalnym zespołem. Każdy coś takiego ma na koncie, ale najważniejsze, by wyciągać z tego wnioski, odebrać lekcję.
Hipotetyczna sytuacja. Dzwoni telefon, po drugiej stronie organizator sylwestra z komunikatem: „Maryla Rodowicz szuka zespołu metalowego, który wystąpi z nią podczas koncertu”. Jaka jest Wasza decyzja?
Kiedyś byłem bardziej radykalny i z niechęcią podchodziłem do takich rzeczy. Z czasem jednak uznałem, że wiele moich przekonań było błędnych i już przez ten pryzmat nie patrzę. Jestem teraz dużo bardziej otwarty. Uważam, że byłoby to nowe, ciekawe przeżycie i prawdopodobnie bym się zgodził. Jestem świadomy tego, że istniałoby ryzyko, że część ludzi miałoby za złe nam, że zrobiliśmy taki ruch, ale my właśnie lubimy nowe sytuacje. Spora część ludzi poznała nas właśnie przez różne, z pozoru dziwne dla zespołu, metalowego projekty. Ważne, żeby to było szczere, współgrało z nami. Na pewno odrzuciłbym oferty, w których nie moglibyśmy być sobą. Jeśli ktoś chce The Sixpounder takim jaki jest, nie widzę powodu, żeby nie dojść do porozumienia.
Masz listę artystów, z którymi byś nie wystąpił?
Jeśli polityków traktujemy jak artystów, to na pewno oni wypełniliby taką listę. Unikam stwierdzeń: „Na pewno nie zagram z nimi”. Nie mam żadnego problemu z łączeniem gatunków muzycznych i przenikaniem się kultur. Obserwuję to, co dzieje się na świecie i znajduję mnóstwo przykładów nieoczywistych połączeń, z których powstaje świetna muzyka. Na każdą współpracę jestem otwarty, pod warunkiem, że jest na nią konkretny pomysł.
Dzięki za wywiad i dobrych zasięgów w sieci!
Dzięki, zdrówka!
PAWEŁ OSTROWSKI
(ur. 12.02.1983 w Miliczu)
Założyciel, kompozytor i głównodowodzący The Sixpounder. Zaczynałem jako gitarzysta, aby po paru latach zdegradować się do stanowiska basisty.
Zawód wyuczony / wykształcenie
Magister inżynier – Politechnika Wrocławska, Zarządzanie i Inżynieria Produkcji. Hell Yeah!
Ulubione zespoły
The Sixpounder, Motley Crue, Metallica, Led Zeppelin, Queen, Five Finger Death Punch, Kid Rock.
Ulubione filmy
Zdecydowanie kryminały, lubię towarzyszyć detektywom w poszukiwaniu morderców.
Hobby (poza muzyką)
Produkcja video, moje koty i moja Zuzanna.