Prawda o Lej Mi Pół – dla undergroundu jesteśmy sprzedawczykami i komercją.
„Zespół to ludzie, którzy się zebrali po to, by grać muzykę opartą na pewnej koncepcji, gdzie każdy z członków wie co i po co gra. W naszym przypadku nigdy nikt nie miał żadnej koncepcji.” Dla Video Brothers Music z Jarkiem ”Maślakiem” Maślanką (Lej Mi Pół) rozmawia Jacek Stasiak.
Jak wygląda wasze życie poza koncertami?
Tutaj pewnie zaskoczę wszystkich lub nikogo, ale spędzamy czas rodzinnie. Nie jest tak, jak wszyscy myślą, że chlejemy od poniedziałku do piątku. Tak naprawdę pijemy od piątku do niedzieli. Staramy się zachować zdrowy balans pomiędzy życiem prywatnym a koncertami. „Trzech idiotów”, których widzicie na scenie, prowadzi normalne życie na tyle, na ile można w obecnych czasach.
Mamy „trzech idiotów” na scenie, kto jeszcze tworzy drużynę Lej Mi Pół?
Fani na scenie nie widzą kilku osób, ale mamy nadzieję, że je dobrze znają. Lej Mi Pół to obsługa techniczna, a jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że jesteśmy jedyną grupą, która ma więcej menedżerów niż muzyków. Bo jak dobrze wiemy – tutaj muzyków brak. Mamy zwykłego menadżera, który załatwia koncerty, menedżera transportu, kiedyś nazywano go kierowcą. Jest z nami również menadżer sceny, czyli zwykły techniczny, a na końcu układanki jest supermenadżer, który już nic nie robi.
Śpiewacie: „Hotele z widokiem na burdele (…), po drugie alkohol (…), po trzecie dziewczyny”. Co jeszcze znajdziemy w waszym riderze technicznym?
Niebieskie M&M’s. Tutaj odnotowaliśmy pierwszy sukces, bo dwa kluby się już z tego wywiązały, a jeśli gramy festiwal, to trzy razy toi toi. Cytując inną piosenkę: „dziwki na rurach i duże awantury”.
Jakie trunki preferujecie?
Każdy powyżej litra (śmiech). Klasyka gatunku, czyli piwo i whisky. Wbrew pozorom – nie gustujemy w tanich winach. Mogę wypowiedzieć się za siebie, bo mało piję, ponieważ jestem sportowcem.
Czy można was nazwać profesjonalną grupą, biorąc pod uwagę niszę w której funkcjonujecie?
Zależy przez jaki pryzmat będziemy patrzeć. Dla polskiego undergroundu jesteśmy największymi sprzedawczykami i zespołem komercyjnym. Dla świata celebryckiego – na potrzeby tej rozmowy, powiedzmy Wojewódzkiego – jesteśmy undergroundem. Jeśli natomiast pytasz, czy myślimy o sobie w kategoriach zespołu muzycznego, to… nie. Nie patrzymy na siebie w ten sposób. Niestety, nie ma w naszym języku lepszego określenia na ten twór. Nie napiszemy o sobie “wesoła kompania”. Dlatego czasami musimy mówić o sobie jako o zespole.
Jak zatem zdefiniowałbyś zespół?
Ludzie, którzy się zebrali po to, by grać muzykę opartą na pewnej koncepcji, gdzie każdy z członków zespołu wie co i po co gra. W naszym przypadku nigdy nikt nie miał żadnej koncepcji. Takich kapel jest mnóstwo w Polsce. My zawsze byliśmy na przekór. Aby być bardzo nieprofesjonalnym na scenie – trzeba bardzo dużo poświęcenia i profesjonalizmu dookoła.
Jaka jest wasza misja?
Jej brak jest czasami misją i to jest właśnie nasza. Pokazujemy, że nie trzeba się spinać przy każdym temacie. Lej Mi Pół jest odmóżdżeniem na weekend. Żyjemy w ciężkich czasach – jesteśmy naładowani polityką, wojnami, covidami, problemami. My dajemy koncert, na którym nie musisz myśleć i rozkminiać. To tak samo, jak włączenie wieczorem w telewizji łatwego filmu, którego tak naprawdę nie musisz oglądać, by go zrozumieć. Ludzie, którzy nas słuchają, są również odbiorcami innej muzyki, która jest wartościowa i ma przesłanie. Jednak przychodzi taki moment, że potrzebujesz czegoś na odstresowanie, co nie wymaga twojego zaangażowania. Goście z Antify czy ONR-u mogą pójść na Lej Mi Pół – to się nie wyklucza. Gość, który głosuje na Platformę Obywatelską lub Prawo i Sprawiedliwość też może przyjść nas posłuchać.
Jak czujecie się z określeniem „kabaretowy rock”?
Nie jesteśmy podobni do innych w tym obszarze. U nas ten żart jest wprost, jak strzał w pysk. Nie ma tajemnicy i miejsca na niedomówienia. Stawiamy na bezpośredniość. Ktoś kiedyś o nas powiedział, że jeśli mamy być wrzucani do jakiegoś worka, to nie „kabaret”, ale „stand-up”.
Myślicie, że dojdziecie kiedyś do ściany?
Czasami myślę, że już dawno w nią walnęliśmy (śmiech). Czułem tak po drugiej płycie – “Fabryka Męskości”. Gdy zaczęliśmy prace do trzeciej płyty – wydawało mi się, że zużyłem wszystkie tematy, z których można się śmiać bezpośrednio. Gdy siadasz z kolegami przy symbolicznym piwku, to okazuje się, że tematy są niewyczerpywalne. Czy to nas spotka? Muzykę można dowolnie urozmaicać, można nadawać różne formy, wrzucić więcej metalu, punk rocka, hardcore’u. Jedno wiem – jesteśmy tak ogarnięci muzycznie, że na pewno coś wymyślimy.
Chcieliście zmieniać swoją stylistykę?
Nie możemy tego zmienić, bo z założenia jej nie ma. Nasz początek nie wyglądał tak, że spotkaliśmy się i powiedzieliśmy, że musimy grać tak i tak, że robimy z siebie polski odpowiednik amerykańskiego zespołu. Bierzemy ich za wzór i modyfikujemy na nasz rynek muzyczny. Tak jak np. Big Cyc robił z NOFX w latach 90., bo to czasami było aż zbyt widoczne. Trudno mówić o tym, że jesteśmy jak ktoś. Częściej słyszę, że ktoś chce być my. Coś takiego uważam za swój prywatny sukces.
Największe mity wokół Lej Mi Pół?
Cały czas imprezujemy. To jest normalne przeświadczenie, jeśli koncertujesz. Przyjeżdżasz w piątek, każdy chce się z tobą napić, bo przecież w ich oczach masz już wolne i możesz pić. Jeśli na trasie masz trzydzieści koncertów lub – jak w naszym przypadku – dwanaście (śmiech), to sprawia, że nie możesz pić dużo, bo cały czas siebie niszczysz. Drugi mit jest powiązany z pierwszym. To przeświadczenie, że możemy dużo wypić i jesteśmy królami alkoholu. Tak naprawdę tylko nasz basista może wypić, reszta nie daje rady.
Jak wygląda praca nad albumami?
Każdy z naszych krążków powstawał inaczej. Przy pierwszym piosenki istniały wcześniej, graliśmy je już, spotykaliśmy się w garażu, potem weszliśmy do studia i „pyk” materiał zrobiony. Później była trasa, jedna, druga i podczas niej wymyślaliśmy piosenki, które zaczynaliśmy grać. Proces powstawania drugiej płyty był kontynuacją pierwszej. Zrobiliśmy to jednak procesjonalnie. Mentalnie poświęciliśmy więcej czasu “Fabryce męskości”. Przy trzeciej i czwartej już pojawiały się trudności. Każdy z nas ma inne zobowiązania i rodziny. Zacznijmy od czwartej, która była nagrywana najdłużej, głównie przez COVID. Mam wrażenie, że najdłużej się wlekła. Trzecia płyta miała analogię tworzenia do drugiej. Wymyślaliśmy piosenki podczas tras koncertowych. Kiedy uzbieraliśmy sześć piosenek, to jechaliśmy do studia, by je nagrać i tak dalej. Z czasem dokładaliśmy kolejne numery. Niestety to nie jest tak, jak chciałbym, żeby to było robione – zamykamy się na miesiąc i robimy płytę. Mówię nie tylko o nagrywaniu, ale całym procesie wymyślania. Nie mamy możliwości czasowo-przestrzennych. Mam nadzieję, że przy piątym albumie uda nam się zamknąć chociaż na dwa tygodnie i zrobić całą płytę od A do Z. Możesz mieć wrażenie, że nasze płyty są jak naszywki kapel na plecaku punkówy. Zebranie kilku naszywek, a następnie składanie ich w całość. Pierwsza płyta jest tak zrobiona, by piąta płyta podobnie powstała.
„Must Be The Qtas” to sprzeciw wobec talent show, dlaczego?
Nie każdy pamięta pierwszą edycję „Idola”. Gdy ten format wchodził do Polski – wszyscy się tym jarali. Całość zerżnięta z United States of America. Było fajne założenie i miało sens. Była druga edycja i kolejna. Nagle zrobiło się tego za dużo, wszyscy to robili. Wyobraź sobie, że wychodzisz na scenę, śpiewasz piosenkę, wkładasz w to całe swoje serce, interesujesz się tym i naprawdę się tym jarasz. I nagle jakiś gość z jury, który osiągnął mniej od ciebie, mówi, że to nie jest dobre. Ludzie, którzy występują w tym talent show, pod kątem wokalnym biją na głowę tych, którzy siedzą w jury. Uderzając w „Must Be The Music”, nie śmiejemy się z występujących ludzi, tylko z idei, która tych ludzi niszczy. Program oferuje im, że nagrają płytę. Co to w ogóle jest? Ludzie nie znają się na tym, bo nie siedzą w rynku muzycznym. Myślą, że ktoś im nagra płytę, ale to tak już nie działa. Dzisiaj każdy sam może nagrać swoją płytę na laptopie. Nie mówi się już o tym, kto ci wypromuje album, kto zrobi reklamę, kto zabookuje koncert. Oprócz tego dostajemy „The Voice Of Poland”, gdzie wrzucają ludzi do ringu, by ze sobą walczyli. Oni to puszczają w telewizji, moja mama i babcia to oglądają. Biją się ludzie, śpiewając… To jest naprawdę bez sensu.
Czy kapele pokroju Jarocińskich Rytmów Młodych się w to wliczają?
Myślę, że nie – takie konkursy mają formę koncertów. To tak, jak idziesz na koncert hardcorowy, gdzie zazwyczaj gra dziesięć kapel, albo idziesz na festiwal metalowy, gdzie wiesz, czego się spodziewać i są fani danej muzyki. Metalowcy grają dla metalowców, hardcorowcy grają dla hardcorowców. Nawet raperzy grają dla raperów. Nie idziesz na hip-hopowy koncert, jeśli nie czaisz tematu albo nikt cię nie zaprosi. Telewizyjne talent show puszczają to w eter i nie masz wyboru, co się pojawi. Zupełnie czym innym jest przegląd w Jarocinie, gdzie wiesz, że będą punkowe kapele – idą punki słuchać swojej muzyki. Wtedy ludzie nie traktują tego jako konkurs i każdy się dobrze bawi. Jeśli wygrasz i zagrasz podczas festiwalu na dużej scenie to super, fajna sprawa. Ale nikt nie obiecuje ci wydania płyty. I jeszcze na koniec niech jakieś jury powie, że byliście za mało punkowi.
Wasz najlepszy koncert?
Trudne pytanie, bo połowy nie pamiętam. Koncerty juwenaliowe są fajne, bo grasz dla tłumu, jest adrenalina i ludzie drą się: „Lej Mi Pół!”, w dodatku jest ich parę tysięcy. Lubię koncerty klubowe, bo jesteśmy zespołem, który musi mieć kontakt z publiką. Ciężko się gra, gdy nie słyszymy, co ludzie do nas krzyczą. Każdy koncert trzeba w całości zaprojektować. Podczas klubowych występów, zamiast dwudziestu kawałków zagrać dziesięć, by mieć czas żartować sobie z publicznością. Wiem natomiast, kiedy zagrałem najgorszy koncert… w Częstochowie, bo byłem naćpany jak świnia, to było z dziesięć lat temu. Jeszcze gorszy był u progu naszych początków. Graliśmy na dyskotece techno, chyba w Gliwicach. Studencka impreza, to gramy. Weszliśmy na scenę, a wszyscy poszli do baru. Zagraliśmy trzy, cztery piosenki i skończyliśmy…. może w sumie to był najlepszy koncert (śmiech).
Wasze taśmy VHS to zacne perełki klasy kina B!
Rzeczywiście! Dwa z nich zasługują na klasę A! To rezerwuję na sytuacje, gdzie ekipa zewnętrzna przyjeżdża, by zrealizować teledysk, chociaż efekt może być klasy B. Osobiście lubię najbardziej „Majami” oraz “Łabędź”, które są dwoma skrajnymi przypadkami. Pierwszy zrealizowany w całości przez nas, drugi przez ekipę. Oba dla jaj. Więc nigdy nie marudzę, gdy gadamy, jak coś zrealizować. Natomiast drugim klipem zrealizowanym przez ekipę jest „Bułka tu siedzi”.
Co oglądałeś na VHS?
„Potężne Kaczory” z 1992 roku. Kto nie zna, musi to wygooglować i nadrobić. „Gwiezdne Wrota” z 1994, ale mówimy o filmie fabularnym, nie serialu. I oczywiście „Matrix” oraz „Mortal Kombat”. Uwielbiam klasykę gatunku, trochę sportu, science fiction oraz dobre naparzanki.
A teraz?
Klasyczna odpowiedź, czyli nie mam czasu. Szukam seriali do myślenia, które skłaniają do refleksji – „Chłopaki z baraków” i „Rick & Morty” (śmiech). Uwielbiam „Rick & Morty”, może nie powinienem, bo jestem już stary, ale kocham ten serial. Jeśli szukasz porównania – Lej Mi Pół to taki amerykański „Rick & Morty”.
JAROSŁAW MAŚLANKA
(ur. w 1987 r. w Kielcach)
Wokalista, gitarzysta i współzałożyciel Lej Mi Pół.
Wykształcenie
Magister inż. Inżynierii Środowiska oraz inż. Ochrony Środowiska.
Ulubione zespoły
Ajax Amsterdam, Boston Celtic, San Jose Sharks, Limp Bizkit i El Dupa.
Ulubione filmy
Cienka Czerwona Linia i American Pie I.
Hobby (poza muzyką):
Cygara, kobiety, czapki i kaszkiety.